Trasami we Flims/Laax zachwycaliśmy się już parę lat temu przy okazji szczytu instruktorów i przewodników rowerowych. Jednej rzeczy nie mogliśmy wtedy odżałować – że z powodu pogody nie sprawdziliśmy tras przy samym lodowcu. Dlatego nie mieliśmy wyjścia – musieliśmy tam wrócić. Przy okazji chcieliśmy też sprawdzić jak zaprojektowane przez szwajcarów trasy trzymają się z biegiem czasu. Z tego co mówili, chcieli wprowadzić kilka zmian.
Ale wróćmy do wycieczki na lodowiec Vorab. Jest kilka alternatyw w dostaniu się na górę. Dwa wyciągi i autobus, który dojeżdża gdzieś do połowy wysokości. Dla nas był to ostatni dzień wyjazdu, więc postanowiliśmy się nie oszczędzać i wjechać z 1100 m na 2670 m własnymi siłami.
Ogólnie jest to chyba najsprawniej idący podjazd jaki jechaliśmy w Alpach. Zaczyna się dosyć długim odcinkiem asfaltu, który wprawdzie jest stromy, ale idzie szybko ze względu na dobrze niosącą nawierzchnię. Późniejszy odcinek jest drogą szutrową, która ma kilka stromych, ale krótkich odcinków. Pomiędzy nimi są długie lekko nachylone proste aż pod sam lodowiec.
Po drodze mija się kilka schronisk i farm, na których można coś zjeść. Zazwyczaj oferują kilka wyrobów w pobliskich gospodarstw – głównie mięsiwa, czy np. świeży jogurt z sezonowymi jagodami. Ceny? Ogólnie za jogurt z owocami zapłaciliśmy tyle co za parking w centrum Flims, czyli, tłumacząc to na nasze standardy, zależność wydawała się korzystna. Zabawny jest też kontrast, gdy siedzisz w takim schronisku. Z daleka wygląda na zwykłe gospodarstwo, z bliska widać, że jest czysto i z wszelkimi udogodnieniami. Łazienki jak z kilkugwiazdkowego hotelu, cały wystrój w spójnym design’ie. W połączeniu z widokami, siedzi się tam bardzo przyjemnie. Dodatkowo na zewnątrz znajduje się stacja ładowania e-bike.
Pod samym lodowcem dużo się dzieje, ale są to głównie prace nad uratowaniem lodowca przed dalszym cofaniem się. Wyciąg na lodowiec jest latem zupełnie opustoszały. Zjazd zaczyna się z jego dolnej stacji, po skałach przypominających slick rock. Jak wiadomo, każdy szanujący się rowerzysta górski powinien takiej nawierzchni spróbować przynajmniej raz w życiu. Zwłaszcza, że klimat dookoła też jest niezwykły – polodowcowa zimna pustynia.
Później można wybrać kilka opcji zjazdu bardzo przyjemnymi singlami wijącymi się po łąkach pełnych głazów. Czyli trochę flow z przerwami na techniczne kamienne sekcje. My staraliśmy się nie tracić niepotrzebnie przewyższenia, więc zdecydowaliśmy się na końcu “łąkowego” singla na krótki podjazd do Segneshütte (2102 m), dzięki któremu zjechaliśmy bardzo fajnym, kamiennym szlakiem pieszo-rowerowym aż do wybudowanych tras. Była też inna opcja zjazdu, ale jest ona otwarta dla rowerzystów od określonej godziny, a nam się śpieszyło przed zapowiadanym deszczem.
Ten zresztą nas trochę złapał na pierwszej sekcji Trek Runcatrail (zaczynającej się zaraz przy stacji wyciągu Naraus 1842 m), ale szybko mu uciekliśmy. Pewnie też dzięki temu, że pierwszy odcinek trochę wpada w fall line. Co to oznacza? Że trasa jest za bardzo nachylona w porównaniu z nachyleniem stoku, przez co woda opadowa spływa właśnie ścieżką. A poza tym zbyt duże nachylenie trasy powoduje, że rowerzyści dużo hamują i powstają tarki. Był to pierwszy zbudowany odcinek tej trasy i mieli go naprawić, ale jak było widać, nie udało im się to. Przez co miejscami tarki są naprawdę gigantyczne. A szkoda. Jedyne co ratuje tą sekcję są hopki, które są naprawdę świetnie. Szczególnie seria step up’ów w bandę – miodzio.
Druga część Trek Runcatrail (w dół od Runcahöhe, 1364 m) powstała później, przez co budowniczowie uniknęli kilku błędów nowicjusza. Przede wszystkim ścieżka jest mniej nachylona, więc łatwiej na niej znaleźć flow. Pełno na niej konstrukcji drewnianych, które nie są zabójcze na mokro, dzięki specjalnej antypoślizgowej farbie z krzemionką. Nie jest to może najtańsze rozwiązanie, ale z tych które widzieliśmy zdecydowanie najlepsze. Drewno ma świetną przyczepność i jest wytrzymałe. Po kilku latach nie zauważyliśmy żadnych ubytków czy łat.
Ogólnie, pomimo niedociągnięć na pierwszej sekcji Trek Runcatrail, trasy we Flims czy St. Moritz obrazują jednak Swiss Quality i stanowią przykład dla reszty Europy. Widać że są tworzone z określoną wizją, której się konsekwentnie trzymają od projektu po budowę i na każdym odcinku ścieżki. Dzięki temu powstają trasy z charakterem, a to są prawdziwe Flowtraile.
Podsumowując, Flims/Laax na pewno warto odwiedzić i to nie tylko dla budowanych tras, ale też naturalnych szlaków. Kombinacji i połączeń tras jest naprawdę wiele, więc jest gdzie się wyszaleć. Warto tylko zaufać oznaczeniom, które pokazują, czy dany szlak jest przyjazny rowerzystom czy nie. Dzięki temu unika się konfliktów z innymi użytkownikami, obszarów ochrony ścisłej oraz sytuacji, w której trzeba rower prowadzić. A wtedy zabawa jest gwarantowana!