Zaraz po naszej wyprawie w Alpy w poszukiwaniu flowtrail’i zadzwonił do nas kolega mieszkający w Zittau, że niedaleko otworzyli bike park warty obejrzenia. Z jednej strony się ucieszyliśmy – nowych traili niedaleko nigdy za mało. Z drugiej strony nie byliśmy pewni co nas czeka – jeszcze nie udało nam się w Niemczech jeździć po dobrze zaprojektowanych i wykonanych trasach. Ale że byliśmy świeżo po objeżdżaniu różnorodnych tras, to stwierdziliśmy, że jest to dobry moment.
Na szczęście się okazało, że wycieczka nie była na darmo, bo bawiliśmy się świetnie. Co jest dowodem na to, że da się zrobić dobry bike park nawet na małej górce w środku przysłowiowego nigdzie. Wbrew niedowiarkom, którzy narzekają, że w Polsce Alp nie ma i jest za mało przewyższenia żeby zrobić cokolwiek fajnego.
Miejscówka nazywa się Black Mountain Bike Park Elstra i jest położona jakieś 80 km od polskiej granicy (Zgorzelec). My startowaliśmy ze Świeradowa-Zdroju i dojazd nam zajął jakieś 1,5 h. Elstra to mała miejscowość, w której na tą chwilę nic się nie dzieje. Plusy? Mieszkańcy otwarci na inwestycje oraz niecałe 50 km drogi do Drezna, jednego z większych niemieckich miast.
Droga do wyciągu jest dobrze oznaczona, podobnie kilka parkingów (w tym jeden z toaletami i prysznicami). Nie są może one gigantyczne, ale całe założenie jest dosyć kameralne, więc są odpowiedniej skali. Zabawa zaczęła kawałek dalej – w związku z tym że to znajomy znalazł ten bike park, nie szukaliśmy o nim informacji. Więc nieco się zdziwiliśmy jak zobaczyliśmy, że to wyciąg orczykowy.
Chwile zwątpienia się rozwiały z pierwszym podjazdem, bo się okazało, że działa to całkiem sensownie. Na początku trochę niewiadomo o co się zaczepić, na szczęście obsługa jest bardzo pomocna. Jedzie się trochę śmiesznie, ale jak już się człowiek przyzwyczai, jest to w sumie całkiem wygodne. A napewno bardziej komfortowe niż wieszanie roweru na jakiś hakach czy co gorsza trzymanie go w rękach na wyciągu krzesełkowym. Zwłaszcza, że jazda do góry zajmuje 5 min, więc nie trwa długo. Orczyk miał kilka problemów na początku dnia – jest dosyć starej daty i pomyślany dla ludzi z nartami, a nie rowerami, które jak wiadomo są cięższe. Ale obsługa zaczęła puszczać co jakiś czas wolne miejsca i potem już nie było problemów.
Koszt wyciągu wydawał się na początku trochę duży – karnet na dzień (od 10 do 18) kosztuje 22 euro. Ale w sumie nie jest to dużo, bo teraz wiemy, że w ciągu tych 8 h można wcisnąć nawet 22 zjazdy. Wychodzi wtedy euro za wjazd, co jest już dobrą ceną. Są też dostępne inne opcje – 10 wjazdów, albo karnety na pół dnia. Pan w kasie nas jednak przekonał, że się to zupełnie nie opłaca. Trzeba przyznać, że znaleźli dobrego sprzedawcę.
Ale najbardziej do trochę niekonwencjonalnego wyciągu przekonują po prostu trasy. Dla nich można nawet czołgać się pod górę. Są tam na razie 4 linie, z których każda ma innych charakter. Najłatwiejszy i najbardziej płynny Flowline, pełen hopek Jumpline, oraz stricte zjazdowe Parkline i Downhill. Postanowiliśmy zacząć od najłatwiejszych, żeby się stopniowo rozgrzać.
Ogólnie można zacząć od tego, że lepiej się rozgrzać na parkingu, bo na trasach tyle się dzieje, że nie ma czasu na takie rzeczy. Nie można się zwozić, trzeba cały czas aktywnie pracować.
Flowline jest jednym z lepszych flowtrail’i, po jakich jeździliśmy. Marne przewyższenie 110 m przekłada się na 1,5 km świetnej zabawy. W każdym momencie coś się dzieje – jak nie skręcasz, to pompujesz, skaczesz, nie ma żadnej nudnej sekcji. I wszystko jest zrobione celowo i z planem. Garby czy muldy nie są jakieś duże, dzięki czemu bardziej początkujący rowerzysta spokojnie sobie z nimi poradzi bez nutki obaw. Z kolei są tak umiejscowione, że zaawansowany użytkownik poskleja je w naprawdę fajne loty w bandę, double, czy step-up’y. Ogólnie zabawa gwarantowana od pierwszego do ostatniego metra. Jeśli już na siłę szukać minusów, to jedna sekcja zakrętów była trochę dziwna. Jakiś krótki podjazd też by nie zaszkodził – pozwoliłoby to pewnie przedłużyć całą linię.
Potem ruszyliśmy na Jumpline – 115 m przewyższenia, prawie 1 km długości. Jak sama nazwa wskazuje, jest stworzony do skakania. Mamy tu muldy, double, dropy, step-down’y, step-up’y, stoliki poprzetykane zakrętami, bandami, a zakończone sekcją downhillową (na koniec ta linia się łączy z linią Downhill). Znowu – cały czas coś się dzieje, nie ma żadnych nudnych prostych. Sama konstrukcja wszystkich tworów do skakania też jest taka, że jak ktoś nie wszystko dolatuje, to też ląduje bezpiecznie. Więc nie jest to trasa wyłącznie dla skoczków rowerowych. Jest na niej dużo zabawy, a będzie jeszcze więcej, bo nie są skończone sekcje o tak kuszących nazwach jak Megadrop czy Dropbatterie.
Kolejny w menu był Parkline, który miał ciut więcej przewyższenia (125 m), bo zjeżdżał trochę poniżej dolnej stacji wyciągu. Nachylenia na nim są większe niż na Flowline, więc przekłada się to na równo 1 km zjazdu. A w nim: sekcje po korzeniach, kamieniach, muldy, garby, hopki, dużo dropów, podbudowane zakręty, a nawet jeden road gap. Większe przeszkody mają objazdy, choć nie są one jakoś szczególnie oznaczone. Pewnie dlatego, że w większości przypadków widać co jest trudniejszą opcją. Choć muszę przyznać, że miejscami dla mnie często opcje były o podobnym poziomie trudności. Pewnie jechałam za wolno i za bardzo je analizowałam. Ogólnie trasa trochę bardziej ambitna, szybka i dająca dużo satysfakcji.
Na koniec zostawiliśmy sobie Downhill, czyli 110 m przewyższenia i 800 m zjazdu. Jak sama nazwa tłumaczy jest to linia zaprojektowana z myślą o zjazdowcach. I to ogólnie widać – o ile na Parkline jest jakoś pół na pół sekcji naturalnych i tworów do skakania, to na Downhill większość jest po naturalnych sekcjach, plus trochę hopek/dropów dla urozmaicenia. W odczuciach najbardziej naturalna i pewnie dlatego nam spodobała się najmniej – mamy takich dużo w domu. A że na naszych jest dużo mniejszy ruch, to się po nich lepiej jeździ (wolniej się niszczą).
Ogólnie oferta tras naprawdę fajna i zróżnicowana. Zobaczymy jak znoszą użytkowanie, bo na razie było to trzeci weekend działania całego Bike Parku, więc widzieliśmy trasy “na świeżo”.
Z kolejnymi przejazdami zatrzymywaliśmy się co chwilę, żeby się przyjrzeć poszczególnym sekcjom i zastosowanym rozwiązaniom do np. odprowadzenia wody. Kilka było naprawdę ciekawych, więc postanowiliśmy pogadać z osobą odpowiedzialną za Black Mountain Bike Park Elstra. Robin Klinkert był na miejscu i podzielił się z nami historią całej inwestycji. Jest ciekawa, więc ją tu streścimy.
Robin Klinkert ma 36 lat i o otworzeniu bike parku myślał już 10-15 lat. Przygodę z rowerem zaczął od BMX’a, a później zainteresował się DH. W jednych zawodach wystartował zamiast kumpla, dojechał 6. i od tego momentu nie przestał się ścigać.
Dzięki pracy wylądował w Stanach, co dało mu okazję do obejrzenia świetnych bike parków (Windham, Mount Snow, Plattekill, Mountain Creek, Diablo Freeride Park, Seven Springs, Blue Mountain …). Trochę sam też zaczął budować za domem i stwierdził, że daje mu to więcej frajdy niż robota. Wahał się jeszcze kilka lat, bo wiadomo że stabilna pensja jednak daje trochę poczucia bezpieczeństwa, ale w końcu postanowił zaryzykować. Rzucił pracę, wrócił do rodzinnego Drezna i zaczął się rozglądać za odpowiednim miejscem.
Wymagania miał proste: przynajmniej 100 m przewyższenia, zróżnicowany teren, istniejący wyciąg, dobre połączenie autostradą z Dreznem i najlepiej jeszcze kilkoma dużymi miastami. Na Google Earth znalazł kilka potencjalnych kandydatów, które kolejno sprawdzał. Gdy trafił na Black Mountain (Schwarzberg) po 5 minutach stwierdził, że to jego góra. Zostało tylko sprawdzić, czyja ona jest.
Na szczęście się okazało, że lasy dookoła są terenem publicznym. Nie jest to typowe w Niemczech, a ułatwia dużo formalności. Wyciąg z kolei był własnością szkółki narciarskiej, która się ucieszyła z możliwości zarobienia latem. Na zebraniu lokalnym Robin przedstawił swój pomysł mieszkańcom. Pomysł się im spodobał.
Kolejnym etapem było zdobycie oficjalnych pozwoleń. Trochę to trwało, bo się okazało że część obszaru jest chroniona. To zawsze przedłuża procedurę i produkuje dużo papierów. Gdy wszystko się udało, można było przejść do tyczenia tras i budowania.
Przy tym etapie zaangażowanych było 15 wolontariuszy pracujących za przysłowiowe pączki i kawę. Ekipa ta nosi miano Black Mountain Bike Park Crew i składa się z zapaleńców rowerowych, z których każdy wnosił różne doświadczenia. Nie wszyscy mieli doświadczenie w budowaniu (choć z drugiej strony część należała do Whistler Crew), ale nadrabiali zapałem i sprecyzowaną wizją. Poza tym przy projekcie Flowline i Parkline pomagali profesjonaliści – Joscha Forstreuter (Tracks and Trails) i Johnny Neumeier (Tracks and Trails, Pathfinder Trail Design). Podobno czarodzieje minikoparek, którzy jak nie siedzą w koparce czy na rowerze, prowadzą Summer Camp w słynnym Hafjell Bike Park.
Ogólnie całość procesu trwała od początku poszukiwań lokalizacji jakieś dwa lata, z czego około rok zajęła budowa. Pieniądze na potrzebne wydatki szły z kieszeni samego Robina. Nie powiedział dokładnie ile to było, ale była to sześciocyfrowa kwota w euro.
Teraz Robin stara się promować założenie, rozwiewać wątpliwości co do orczyka i, we współpracy z lokalnymi przedsiębiorcami, stworzyć w miejscowości atrakcje dla turystów. Dzięki temu rowerzyści mogliby zabierać ze sobą rodzinę.
Cała historia pokazuje, że jak się chce, to można. I wcale nie potrzeba wielkiej góry, żeby zrobić coś, co daje dużo frajdy. Trzeba tylko zarazić swoim pomysłem innych, braki w doświadczeniu łatać wsparciem profesjonalistów i myśleć o projekcie na szerszą skalę. Dzięki temu efekt robi wrażenie.
www.black-mountain-bikepark.de
www.facebook.com/black.mountain.bikepark