Black Mountain Bike Park Elstra odwiedziliśmy po raz pierwszy latem zeszłego roku, w trzeci weekend jego działania. Trasami byliśmy zachwyceni (relacja tutaj), więc spodziewaliśmy się, że będzie to popularna miejscówka. Zastanawialiśmy się tylko jak trasy będą znosiły sławę, a tym samym duże obciążenie. Więc gdy pewnej październikowej niedzieli akurat nie było szkoleń, zapakowaliśmy rowery do auta i ruszyliśmy na misję „w dół ognić, w górę drzemać“.
Piękna pogoda i wysokie temperatury przyciągnęły równie dużo rowerzystów jak przy naszej pierwszej wizycie. Nie były to może dzikie tłumy, które podobno zdarzają się tam w „świąteczne“ weekendy, ale pusto też zdecydowanie nie było. Mimo to obsługa orczyka przebiegała nawet sprawniej niż ostatnio. Zawsze był ktoś do pomocy i nie trzeba było do niego mówić po niemiecku. Jak tylko kolejka robiła się dłuższa, miły starszy pan częstował czekających żelkami i innymi słodkościami. Przepustowość wyciągu też zdecydowanie wzrosła – osoby były puszczane jedna po drugiej, a tylko raz w ciągu dnia stanął.
W sklepiku pojawiły się pamiątkowe koszulki i zwiększył się wybór jedzenia. Z konkretniejszych rzeczy były (oczywiście) parówki i kiełbaski na ciepło, zupa dnia (gulaszowa), frytki i bardzo dobry makaron z warzywami. Wygodny był brak sztywnych podziałów na dania – można było skomponować coś swojego. Większość brała np. kiełbaski z makaronem. Poza tym był spory wybór batonów i innych słodkości.
Rowerzyści w porównaniu z zeszłym rokiem zdecydowanie odmłodnieli. Wtedy dzieciaków nie było prawie wcale, choć mogło to wynikać z obawy rodziców o bezpieczeństwo pociech na orczyku. Teraz, gdy wszyscy się oswoili z tym wyciągiem, pełno było małych rowerków. I śmigały one twardo nawet po najtrudniejszych trasach. Sporo było Polaków – m.in. jedna duża ekipa z Poznania. Nic dziwnego – dzięki szybkiemu dojazdowi niemiecką autostradą jest to jeden z najbliższych dla nich bike parków.
Kultura radzenia sobie z wypadkami była godna pozazdroszczenia i to nie tylko wśród obsługi bike parku, ale także użytkowników. Jak tylko ktoś zaliczał glebę, rowerzyści jadący za nieszczęśliwcem zabezpieczali teren – jeden zostawał z leżącym, żeby sprawdzić czy to coś poważnego; drugi biegł do góry zwalniać lub zatrzymywać jadących. Tej niedzieli tylko jeden z upadków był nieszczęśliwy i obsługa parku musiała interweniować. Odbyło się to bardzo profesjonalnie – na czas ewakuacji quadem zamknięto linię, na której gość się wywalił. Poszło to sprawnie, bo ktoś z obsługi jest zawsze niedaleko początków tras, więc może zamknąć daną linię tuż po otrzymaniu informacji.
Cały bike park coraz lepiej się wpisuje w świąteczne życie mieszkańców (bike park jest otwarty w weekendy i święta). Przy trasach cały dzień plątały się mniejsze i większe grupy lokalesów. Niektórzy tylko uśmiechali się przyjaźnie, żeby wspólnie cieszyć się lasem w ten piękny dzień; inni się ustawiali przy największych dropach czy stolikach i bawili w Sterlinga Lorenza/szykowali materiał „Jump Fails“ na YouTube.
Na koniec najważniejsze – trasy nadal wgniatają w fotel. Dla przypomnienia – są tu cztery linie, których nazwy dosyć dobrze oddają charakter każdej z nich. Flowline – definicja aktywnego flow, nie ma na nim żadnego miejsca na oddech, cały czas coś się dzieje. Jumpline – są tu prawie wszystkie formy zaprojektowane do latania: muldy, double, dropy, step-down’y, step-up’y, stoliki; co tylko chcesz. Parkline – skrzyżowanie kamiennych sekcji ze smaczkami do latania; paradoksalnie przy pewnej prędkości spędza się tu więcej czasu w powietrzu niż na Jumpline. Downhill – najmniej form do latania, głównie naturalna nawierzchnia.
Kilka rzeczy się zmieniło od naszej ostatniej wizyty – górny odcinek Parkline, końcówka Downhill. No i wreszcie na Jumpline można spróbować się z dropem o kuszącej nazwie Megadrop. Natomiast nawierzchnia tras wygląda podobnie jak w trzeci weekend po otwarciu – twarda, bez tarek. Nawet na najczęściej wybieranych Flowline i Jumpline nie telepie. Widać, że dobry projekt w połączeniu z regularnym utrzymaniem (szybka likwidacja tarek, oczyszczaniem odpływów) to idealna odpowiedź dla tras powstających przy wyciągach. Natężenie ruchu im nie straszne.
Robin Klinkert, czyli człowiek odpowiedzialny za ten bike park, nie zamierza spocząć na laurach, cały czas myśli rozwoju. Nie planuje tu stworzyć nic wielkiego – nie byłoby to możliwe na tak małej górze. Ale stara się jak najbardziej odpowiadać na potrzeby użytkowników. Zauważył, że brakuje linii o poziomie trudności pomiędzy Flowline i Jumpline. Hopy na tej pierwszej są przy dużych prędkościach krótkie, a na tej drugiej trochę straszne dla początkujących, więc zaproponuje coś pomiędzy. Dodatkowo pomoże to trochę odciążyć najbardziej oblegane linie. Poza tym chce stworzyć małą pętlę, która byłaby idealna do szkoleń techniki jazdy oraz hard core-ową linię dla freeride-owców. W ten sposób nawet przy rozbudowie będzie widać wizję Robina – najważniejsza jest atmosfera i przyjemność jazdy na rowerze. Już nie możemy się doczekać rozbudowy.
Ogólny werdykt? Z radością komunikujemy, że bike park nie stracił swojego kameralnego uroku, a po trasach śmiga się z przyjemnością. Najlepiej to podsumował (trochę nieświadomie) pewien 50-letni biznesmen niemiecki, którego spotkaliśmy na Parkline, na odcinku z trzema transferami. Przejeżdżając zamruczał do siebie: „Wziuuuu… wziuuuu… wziuuuu…“. Black Mountain Bike Park Elstra – smak radości.
Pamiętajcie, żeby przed wizytą sprawdzić, czy bike park jest akurat otwarty na www.black-mountain-bikepark.de>