Jazda na rowerze górskim, jak sama nazwa wskazuje, kojarzy się głównie z górami. I nawet jeśli nie można sobie pozwolić na jazdę po nich na co dzień, to planując urlop MTB zazwyczaj szuka się miejsc z jak największą ilością przewyższenia. Jak najbardziej ma to sens – zjazdy są najdłuższe, widoki na szczycie najrozleglejsze. Co wcale nie oznacza, że na nizinach nie można zaznać jazdy o górskim charakterze.
W zeszłym tygodniu przy okazji spotkania EOMTBInG trafiliśmy do Belgii. Nastawialiśmy się głównie na ciężką pracę nad programem, ale rowery też zapakowaliśmy, bo zaplanowane były również krótkie wycieczki. Nie spodziewaliśmy się oczywiście jazdy alpejskiej, ale i tak rzeczywistość nas mile zaskoczyła.
Do jazdy stricte górskiej można było w okolicy Dilsen wykorzystać jedno wzgórze i jeden płaskowyż. I tak na pierwszym powstał bike park, a krawędź drugiego jest poprzecinana szlakami rowerowymi w górę i w dół. Są trochę zabawne – kilka minut podjazdu i kilkanaście sekund zjazdu. Czasami flow, czasami bardziej technicznego. Przestają być zabawne po dwudziestym powtórzeniu bez przerw (bo i po co, w końcu to ultra krótkie) – jakoś tak nogi po zimie zaczynały się dziwić co to za przedziwny interwał. Zwłaszcza, że na płaskich odcinkach nie obowiązywała jazda alpejska (toczę się i łapię oddech po podjeździe), tylko nizinna (płasko? – pełna moc na maszynowni i pedałujemy!). Przestaje dziwić zabójcza kondycja miejscowych. Tak czy inaczej – miło było zrobić przerwę w “konferencyjnych” zajęciach.
Ale hitem wyjazdu była krótka wycieczka do kopalni piaskowca w Valkenburgu (Holandia). Nie była to nasza pierwsza wizyta pod ziemią (czytaj więcej w artykule Czwarta zmiana kopalni), ale i tak byliśmy zaskoczeni. Przede wszystkim tylko Holendrzy mogą wpaść na to, żeby podstawowym środkiem oprowadzania turystów po jakiejś atrakcji był rower. W Polsce wydaje się to nie do pomyślenia, szczególnie że kopalnia nadal wydobywa kamień. Oczywiście w tym przypadku trudno było zorganizować to inaczej – niskie korytarze zmuszałyby do ciągłego pochylania się. Na dłuższą metę wygodniej było jechać na rowerze niż chodzić.
Wejście do kopalni wygląda zabawnie – jakiś taki budynek wielkości szopy, a przy nim parking. Zupełnie nie widać, co się kryje pod powierzchnią. Na dole dostajesz rower z wałem kardana (normalny na łańcuch przy tej wilgotności długo by nie wytrzymał), kask jaskiniowy i możesz zaczynać przygodę z labiryntem. Oczywiście pod opieką przewodnika, bo inaczej łatwo zostać w którymś z zakamarków na zawsze.
Tunele nie powstawały na żadnej siatce geometrycznej, przez co z perspektywy człowieka wiją się dosyć przypadkowo. Z perspektywy rowerzysty masz wrażenie, że ktoś zaprojektował pod ziemią singletrack w stylu Indiana Jones (choć na zdjęciach wygląda bardziej jak dział z OSB w Castoramie). Tylko w przeciwieństwie do naziemnych singli trzeba uważać nie tylko po czym i obok czego jedziesz, oraz czy mieścisz się w zakrętach, ale również co jest nad tobą. Bo inaczej zaryjesz w sufit.
Gubić się nie warto, bo mogą cię nie znaleźć. Największą motywację miał zamykający – czarna nicość stąpała mu po piętach. A trzeba było uważać, żeby nie zostać w tyle, bo tempo było zacne – nasz przewodnik był uprzedzony, że na rowerze jeździmy częściej niż po bułki do sklepu i zafundował nam kawał dobrej jazdy. Na koniec był równie roześmiany jak my.
Pamiętajcie więc – jak was delegacja rzuci gdzieś na niziny nie panikujcie – przy bliższej analizie może się okazać, że da się tam znaleźć górską jazdę. A holenderską kopalnię zdecydowanie polecamy, zwłaszcza z ogarniętą grupą i dobrym przewodnikiem (aspadventure.nl).