Na szkoleniach często słyszymy „Fajną macie robotę”. Nie zaprzeczamy, nasza wersja biura jest bardzo zdrowa. Zamiast siedzieć na krześle przed komputerem, jeździmy rowerem po lesie. Powietrze świeższe, widoki lepsze, ludzie dookoła bardziej wyluzowani. Choć paradoksalnie rzadko możemy się porządnie wyszaleć.
Owszem, jesteśmy na rowerze często, ale zazwyczaj z ludźmi na szkoleniach lub robiąc rekonesans miejsc pod nowe trasy. Wtedy trudno to nazwać jazdą – raczej poznawaniem nowych miejsc, czy też ćwiczeniem kondycji i techniki. Okazji żeby się wyrwać na prawdziwą wycieczkę jest coraz mniej. Dlatego jak już znajdziemy wolne chwile, staramy się w pełni je wykorzystać.
Choć i te wyjazdy są trochę śmieszne. Niby możesz pojechać gdzie koła pomiosą, nikt cię nie ogranicza, nic nie goni, ale od bycia instruktorem jazdy uciec się nie da. W trakcie jazdy człowiek cały czas się poprawia i motywuje do robienia postępów. Mimowolnie zaczynasz mamrotać do siebie: „Nisko na łokciach, zacieśnij ten zakręt, pompuj, mocne wybicie, a teraz niska pozycja i ogniem”. Nie ma to jak lekka doza samokrytyki.
Wycieczki w nowe miejsca też nie są takie jak kiedyś. Odkąd projektujemy ścieżki, podświadomie oceniamy każdą trasę – te bandy są świetne, ciekawe jaki mają promień; nie widzieliśmy takiego odprowadzenia wody, przy następnym przejeździe będzie się trzeba przyjrzeć; ale tu skopali – bandy niedorobione, a proste zbyt nudne (zapamiętać – tak nie robić). Bo uczyć się można wszędzie.
Dlatego żeby zupełnie się wyluzować, musimy wybrać się na trasy znane, najlepiej koło domu. Można wtedy przestać oceniać, wejść w tryb ogień i pocinać w dół. No i doświadcza się piękna swoich gór, a nie tylko przytakuje przyjezdnym, że jest super.