Świeradów przywitał marzec warstewką świeżego śniegu. Nie było go dużo i już dzień po opadach słońce przygrzewało tak mocno, że znikał w oczach. Spacerując po lesie miało się wrażenie, że wszystko ścieka. Nie dawałam więc szans na atak szczytowy, dopóki w końcu nie pojechałam się przejechać. Ku ogólnemu zaskoczeniu się okazało, że na północnych stokach śnieg dalej zalega i nawet jest całkiem przyjemny do jazdy (czyt. nie jest ciapą). Więc uznałam że kolejnego dnia trzeba spróbować wjechać na Smrk.
Intuicja mnie nie zawiodła – wyjazd można było spokojnie uznać za udany. Podjazd wjeżdżał nawet bardziej niż moja kondycja obecnie pozwalała wykorzystać. To co mnie zaskoczyło (już któryś raz z kolei), to jak lokalnie potrafią się zmieniać warunki – na zjeździe miałam wrażenie, że co chwilę wjeżdżam w inny mikroklimat. W skrócie przejeżdżałam przez różne stany skupienia śniegu. Niektóre odcinki dalej trzymały pokrywę, na niektórych zamieniła się ona w wodę. Miejscowo śnieg wyparowywał i jechało się super, miejscowo przeobrażał się w slushie, które no… chlapało slushie. Oczywiście nie zabrakło też połaci lodu, na których możliwości zawsze są tylko dwie – albo pojedzie albo położy. I to wszystko było wymieszane na pełnym randomie, więc nie wiadomo było czego się spodziewać za następnym zakrętem. W skrócie napięcie zeszło dopiero razem ze śniegiem, czyli na ostatnim zjeździe do chaty.
Skoro jednego dnia pojechało, to czemu kolejnego miałoby nie pojechać? Domyślałam się, że przy tych temperaturach (15°C) może to być mylne przekonanie, ale dopóki jedzie, to czemu nie próbować? Więc następnego dnia pojechałam na tą samą trasę. Podjazd wyglądał jak z innego świata – z połowy śnieg zniknął zupełnie. Więc podjeżdżało się jeszcze sprawniej – w końcu asfalt się sam odpycha, zwłaszcza jak porównujesz go ze śniegiem. Gorzej było tylko na grani – widać za dnia łapała już za dużo słońca. Ale nadal jechało. Najbardziej zaskakujący był znowu zjazd. Niby się spodziewałam, że będzie na granicy jezdności, ale różnice z poprzednim dniem były drastyczne. Prawie wszystko wyglądało inaczej i zmieniło stan skupienia. Przez co odcinki, które szły bez problemu nagle stawały się lodową zagadką nie do rozwikłania. Nie pomagało też, że im mniej śniegu było, tym bardziej wychodziły spod spodu kamienie, których akurat na tym szlaku nie brakuje. I nie są poukładane, tak to określmy. W skrócie wylosował się warun pod tytułem różne rozmokłe oblicza hard core-u. Odetchnąć znowu można było dopiero na ostatnim zjeździe do chaty.
Mimo to następnego dnia też zdecydowałam się atakować na samą górę. Wiadomo było, że warunki będą tylko gorsze, ale kierowała mną już czysta ciekawość – jak bardzo duże zmiany będą tym razem? Asfalt był czarny jeszcze wyżej, co w sumie nie wiem czy ucieszyło moje nogi (trzeci dzień z rzędu ten podjazd boli w szczycie formy bez śniegu). Drażniło już też, że zdarzały się sekcje które nie jechały, a nachylone jakoś bardzo nie były. Strome jeszcze prowadzić mogę, płaskie – nie dziękuję. Dwie pierwsze miały szansę się poprawić w kolejnych dniach, ale trzecia ewidentnie będzie się przez parę następnych dni tylko pogarszać, więc lepiej wybrać co innego. A alternatywy na górze w skrócie nie ma, więc nadchodzi czas na powrót w niższe partie.
Tym niemniej przede mną był jeszcze zjazd, inny niż w dni poprzednie, a wybrany z nadzieją że bardziej pojedzie. Nie do końca wiedziałam czy mu kibicować czy nie, bo już na górze wiedziałam, że kolejnego dnia nie bardzo będzie jak na niego się dostać. Pierwsza sekcja była śmieszna – topniejący przedeptany dość mocno śnieg (ale nie na beton) ze spadkiem poprzecznych, żeby nudno nie było. Czyli jazda bokiem po mięknącym śniegu. Nuda się pojawiała na drugiej sekcji, pewnie dlatego że spadku poprzecznego zabrakło, przyczepność była lepsza, więc po prostu jechało się po prawie gładkiej nawierzchni. Bez szału. Ale za to trzecia sekcja nie miała śniegu w ogóle na prostych odcinkach, a na trudniejszych i krętych już tak, i to w wersji lodowa ruletka. Czyli jak trzeba było precyzyjnie omijać kamienie szybkimi ruchami, dziwne rzeczy się działy. Pozostałe sekcje o zimie już zapomniały, więc można było się na nich wyszaleć. Jest na nie boczny dojazd, więc uznałam że to lepsza alternatywa niż atakowanie z samej góry, przynajmniej do czasu gdy roztop się nie zakończy. Oczywiście w połączeniu z klasykiem do chaty, który jest dobrym wyborem w każdych warunkach i o każdej porze roku.
W sumie na żadnym ze zjazdów przez te trzy dni na pewno nie było czegoś, co można określić jako wyśnione warunki zjazdowe. Dla mnie było sporo nowych zagadek pt. „Pojedzie czy położy”, które niewątpliwie były urozmaiceniem znanych mi już na pamięć tras. Dodatkowo nie można było się kłócić z faktem, że temperatura była zdecydowanie bardziej przyjazna do jazdy. Przebieranie na grani w pełnym słońcu było o niebo przyjemniejsze. A właściwie, jak się okazało za pierwszym wyjściem, zupełnie zbyteczne – na zjeździe było mi za ciepło. Więc na kolejnych tylko zapinałam kurtkę na górze i ruszałam w dół. Dzięki temu plecak był dużo mniej wypakowany. Szkoda tylko, że zjazdy trudniejsze. Choć dla niektórych to pewnie i plus. W końcu to co ja określam na granicy jezdności inni uznają za początek zabawy.
Tymczasem ja dam odpocząć nogom i chwilowo się ograniczę do tras, na których śnieg został tylko wspomnieniem (a przynajmniej chwilowo, bo w prognozach już widać, że za tydzień znowu mamy zwrot o 180° i może przyprószyć). Szlaki w wyższych partiach polecam wycieczkom szkolnymi – byłaby to dobra lekcja o milionie sposobów w jaki może znikać śnieg. A myślałby kto, że śnieg nic nie robi, tylko leży.



