W pierwszej części tego artykułu (Śnieżna jazda w górach – cz. I) poruszaliśmy kwestię sprzętu, gadżetów i stroju w kontekście jeżdżenia zimą po górach. Część opisanych rzeczy była pewnie dla niektórych oczywista, ale mamy nadzieję, że każdy czegoś nowego się dowiedział. Teraz opowiemy o najbardziej istotnej składowej śnieżnych wyjazdów, czyli przemyślanym planie wycieczki.
A w sumie to po co?
Być może jak słyszycie, że coś wymaga przygotowania planu, to zadajecie sobie pytanie czy jest to warte poświęcenia Waszego czasu. Dlatego zaczniemy od wymienienia kilku rzeczy, które daje jazda rowerem po śniegu. Wtedy będzie Wam łatwiej ocenić, czy jest sens próbować.
Przede wszystkim jest to zupełnie nowe doświadczenie. Nawet jeśli będziecie jeździć na swoim, zaprzyjaźnionym rowerze po swoich, znanych prawie na pamięć szlakach, to wrażenia z jazdy będą świeże. Śnieg zupełnie odmienia podłoże – czasem coś utrudni, czasem coś ułatwi, a przy tym zawsze toczy się inaczej niż latem. Czemu więc nie spróbować nowego sportu jak sprzęt już jest?
Do tego te nowe przeżycia pozwalają odblokować nowe umiejętności techniczne. Wymieniać można dużo: utrzymanie trakcji tylnego koła na podjeździe po lekko kopnym śniegu; płynne ruszanie pod górę z wysokiego siodła; utrzymanie linii podjazdu w wąskim śladzie; ćwiczenie nie hamowania za dużo tyłem (bo inaczej rower zaraz stanie bokiem); kontrowanie na zjeździe – jak trafisz jednym kołem w ślad roweru i zacznie nakebaniać dużo szybciej niż drugie; wyłączanie paniki – im więcej puchu w dół, tym bardziej zwalnia, więc trzeba zupełnie puścić heble, choćby nie wiem jak stromo było. Owszem, trzeba jednocześnie uważać, żeby nie nabrać jakiś dziwnych odruchów (np. odchylania się do tyłu, żeby przednie koło nie zanurkowało w głęboki śnieg), ale ogólnie skill raczej wzrasta niż regresuje.
Poza tym jest to najprostsza metoda na utrzymanie kondycji zimą. I to nie w zamkniętej przestrzeni na rowerze stacjonarnym, ale na świeżym powietrzu, w górach, gdzie endorfinek jakoś tak więcej. Czasu masz mało? Nie ma problemu – żeby się zmęczyć potrzebne są mniejsze dystanse niż latem (energia schodzi na dogrzewanie organizmu), więc dystanse wystarczą krótsze.
Bardziej chętni do działania? To zabierzmy się za planowanie.
Planowanie
Cały plan można sprowadzić w sumie do odpowiedzi na trzy pytania – gdzie się da jeździć, kiedy jest okno na wyjście i czy w ogóle jest sens atakować. Niekoniecznie w tej kolejności, bo na stopień zadowolenia najbardziej wpływa to ostatnie. Nic tak bardzo nie psuje humoru jak władowanie się w prowadzenie roweru w dół. Dlatego najlepiej jest zacząć od porządnej analizy warunków jeszcze w domu.
Sprawdzanie warunków w liczbach
Na początek najważniejsze – najbardziej nieprzewidywalne warunki śnieżne w górach są w momencie, gdy temperatura oscyluje koło zera. Wystarczy wzrost temperatury o 1-2°C czy zbyt intensywny opad śniegu i rower nagle przestaje jechać. Wtedy trzeba liczyć na to, że chociaż w dół pojedzie, o co czasami też trudno. Czyli, odwracając liczby, najbardziej pożądana temperatura na zimowe wyjście na rower to stabilny minus – zarówno w najniższym jak i najwyższym punkcie wycieczki.
Poza temperaturą na jezdność wpływa jeszcze ilość pokrywy śnieżnej, wysokość ostatniego opadu oraz siła wiatru. A jeśli chcesz mieć ładne widoki, sprawdź jeszcze stopień i wysokość zachmurzenia.
Gdzie szukać tych liczb? W bardziej rozbudowanych aplikacjach pogodowych spokojnie wszystkie informacje znajdziecie. Na początek sprawdźcie, które prognozy w danym miejscu sprawdzają się najlepiej (czasem trzeba zmienić źródło danych). Weźcie też pod uwagę, że dla wyższych partii gór dobrze je porównać z jakąś stacją meteorologiczną na szczycie, bo rozbieżności się zdążają. Przykładowo dla Stogu Izerskiego temperatury w aplikacjach są często zawyżone, a moc wiatru i ilość opadów zaniżona. Jak już macie wszystkie dane, następnym krokiem jest ich interpretacja – poniżej kilka wskazówek.
Gdy pokrywy śnieżnej jeszcze nie ma i spadło do 10 cm, to można śmiało zakładać, że wszystko pojedzie i w górę i w dół, choć nie jest to łatwy warun. Cienka biała kołderka sekcji technicznych nie ułatwia, więc trzeba wziąć poprawkę, że trasy będą nieco trudniejsze niż zwykle.
Jak już jakaś grubość pokrywy śnieżnej na start jest, to musimy uwzględnić ewentualny nowy opad i moc wiatru. Jeśli nic nie dopadało, to warunki powinny być podobne jak ostatnio. Jeżeli dopadało więcej niż 10 cm nowego śniegu, to raczej nie będzie się dało nic podjechać. A nawet przy mniejszym opadzie silny wiatr może uniemożliwić jazdę w miejscach ze skłonnościami do tworzenia zasp (odsłonięte przestrzenie).
Trochę inaczej ze świeżym puchem jest w kontekście zjazdów – pojedzie nawet i do osi, ale im więcej śniegu tym stromiej musi być w dół. Przy tym jazda jest coraz ciekawsza – nawierzchnia naturalnie rower zwalnia, więc nawet totalne piony wydają się zjeżdżalne. Zwłaszcza że ewentualne gleby są zdecydowanie mniej szkodliwe – nie dość, że warstw masz na sobie więcej, to śnieg zawsze mile tłumi uderzenia. Tak czy inaczej, warun puchowy zdecydowanie zachęca do próbowania rzeczy, które latem straszą – czy to jakieś trudniejsze odcinki szlaków czy też po prostu free ride. Wiadomo, nie jest to do końca to samo, ale zawsze pozwala trochę głowę oswoić.
Gdzie jeździć i po czym
Też widzicie tą asymetryczność – im fajniej w dół, tym trudniej do góry? Widać w górach ta tradycja utrzymuje się przez cały rok. Dlatego najlepiej śnieżnej jazdy szukać w turystycznych miejscówkach, gdzie ruch pieszy jest duży. Po pierwsze, czasem się trafi jakiś wyciąg i w ogóle nie trzeba się przejmować podjeżdżaniem. Po drugie, piesi wydeptują szlaki, co potrafi mocno usprawnić jazdę, trzeba tylko wiedzieć które trasy są wydeptywane najbardziej i kiedy (weekend vs dni robocze). Po trzecie, w niektórych miejscówkach (Świeradów) zaopatrzanie do schronisk dowożą autem – zostawiając piękny ślad do podjazdu i to codziennie o tej samej porze.
Oczywiście szlaki wydeptane na beton ułatwiają jazdę w obie strony. Czyli sprawnie się podjeżdża, ale w dół trochę nudno, bo wszystkie nierówności są wyrównane prawie do pochylni. Wydeptanie ciut mniej jest zdecydowanie ciekawsze – trochę technicznej zabawy zostaje, a pod górę jeszcze jakoś jedzie. Przedeptanie w przeręble nie jedzie w ogóle w żadną ze stron.
Natomiast jeśli jakoś dostaniesz się na górę i będzie albo puch albo mocno zmrożona nawierzchnia, to zawsze możesz spróbować jazdy poza szlakiem (a przynajmniej jak nie jesteś w Parku Narodowym). Musisz tylko unikać drzew, wykrotów i potoków, więc niezbędna jest dobra znajomość topografii terenu.
Nastawienie
Tak czy inaczej, obojętnie jakie warunki wylosujesz, żeby jazda się udała, najważniejsze jest nastawienie. Po pierwsze, trzeba się pogodzić z faktem, że czasem nie ma sensu wychodzić z domu na rower, mimo że macie na to wielką ochotę. Czyli jak widać, że nie pojedzie (bo np. od przedwczoraj ciągle sypie śniegiem), nie próbować na siłę. Po drugie, jak nie jest coś przedeptane na beton, sprawdzać czy pojedzie. Po trzecie, jak nie jedzie, zawrócić. I to zarówno w górę jak i w dół. Prowadzenie roweru zimą nie tylko jest męczące, ale i siada na psychę, więc lepiej przejść parę metrów po śladach niż się władować w kilometry butowania.
Ewentualne dodawanie atrakcji
Tak w skrócie wygląda dla nas jazda MTB po śniegu w górach. Jeśli komuś nie wydaje się to wystarczającą nowością (lub rozrywką), zawsze może starać się dodać jakiś cel dodatkowy. Przykładowo polowanie na free ride jest zawsze ekscytujące, choć bardzo mocno uzależnione od pogody. Kolejną opcją jest pogoń za wschodem lub zachodem słońca – też sensowna tylko w odpowiednich warunkach, ale dobra widoczność zdarza się statystycznie częściej niż idealny puch. Do tego oczywisty limit czasowy dotarcia na punkt widokowy jest dobrym motywatorem na podjazdach, więc idą sprawniej. No i, jak aura pozwoli, też można go zakończyć free ride-m.
Celowanie zarówno we wschód jak i zachód słońca mają swój urok i specyfikę. Na wstępie można założyć, że przy jeździe wieczornej szlaki będą bardziej przedeptane, a przy porannej mniej (co, jak wiecie z poprzedniego punktu, czasem jest plusem, a czasem minusem). Poza tym oba wybory zapewniają mniejszy ruch pieszych, saneczkarzy i narciarzy niż w środku dnia. No i, przy dobrej widoczności, panoramy są po prostu przepiękne.
Ja w tym sezonie częściej się wybieram na wschody niż zachody słońca. Po części pewnie dlatego że wolę podjeżdżać po ciemku, a na zjeździe mieć jasno, ale to już takie skrzywienie osobiste. Tak czy inaczej, kilka pogoni za wschodem pod rząd sprawiło, że czułam się jak na konkretnym wyjeździe rowerowym. Wstawałam i kładłam się spać o dziwnych porach. Jazda była pełna nowych doświadczeń i niecodziennych panoram. Po powrocie byłam padnięta, więc niczym konkretnym się nie zajmowałam. Pierwszy tydzień zakończyłam z jet lag-iem – co w sumie było dość naturalne, w końcu przesunęłam dzień o 4 h.
Więc bez wyjeżdżania z domu miałam wakacje ze zmianą strefy czasowej, niesamowitymi widokami, a przy okazji zrobiłam szereg rzeczy w chacie, za które normalnie nie chciało mi się zabierać. Mi się podobało. Myślę że fotki spodobają się również Wam.