Ostatnio brakowało mi motywacji na zimowe wyjścia rowerowe. Moim głównym pretekstem żeby nie wychodzić była pogoda, która utknęła w niekończącym się listopadzie – zimno, mokro, ciemno. Zdarzały się jakieś lepsze dni, ale nie były na tyle dobre, żeby zracjonalizować dla mnie wybudzenie się z rowerowego zimowego snu. Ale jakoś w drugim tygodniu lutego zza chmur wyszło słońce, przeobraziło otoczenie na bardziej optymistyczne i tak podświetliło widoki za oknem, że z kolei wysiedzieć w domu się nie dało.
Podjęcie decyzji o wyjściu na rower to jedno, ale dobranie odpowiedniego zestawu odzieżowego do temperatury poniżej zera zajmuje trochę dłużej niż latem. Zwłaszcza gdy ostatnia jazda w podobnych warunkach była zeszłej zimy. Mi tym razem zabrało to trzy krótkie wypady na rower. Wszystkie zakładały kręcenie się po niskich partiach gór, żeby ewentualna ewakuacja nie zajmowała za długo. Trasy były bez śniegu, tylko zmrożone na kamień (noce były stabilnie na minusie, który dochodził do -5°C). Błoto pojawiało się dopiero po południu, gdy słoneczko mocno przygrzało, więc jeździłam rano, żeby nie musieć się nim przejmować.
Pierwsze wyjście było jak pierwszy naleśnik – na zmarnowanie. Nie ma co o nim dużo opowiadać – organizm musiał się przyzwyczaić do jazdy na minusie. Trzeba było je odbyć, żeby mieć jakiś punkt odniesienia, ale niezapomnianych wrażeń nie należało się spodziewać i ich nie było. Na drugim było już z definicji lepiej, a do tego trasę zaplanowałam dużo bardziej interwałowo niż latem, co zdecydowanie poprawiło komfort termiczny. Zamiast spokojnej, łagodnej rozgrzewki na start, pojechałam jak najszybciej stromo do góry, ale krótko. A potem przetykałam krótkie zjazdy z krótkimi podjazdami, unikając w ten sposób zarazem wyziębienia jak i przegrzania. W skrócie jechałam dokładnie tak jak nie znoszę jeździć latem, bo to taki ni to podjazd ni to zjazd. Ale na mrozie sprawdziło się to idealnie, nie czułam potrzeby żonglowania warstwami dopóki nie stanęłam na starcie końcowego, dłuższego zjazdu. Trzeci wypad miał na celu sprawdzenie zestawu ciuchów na dłuższą wycieczkę, zakładającą jazdę w innym rytmie, czyli jeden długi podjazd i jeden długi zjazd. Bo w końcu ile można się kręcić tylko po Kopie Czerniawskiej.
W międzyczasie sytuacja na trasach się nieco zmieniła, bo 13 lutego nagle przyszła zima. Rano było zielono, wieczorem biało. Przez pierwsze 24h śnieg sypał, przez kolejne 48h prószył, a potem zmroziło na kilka dni do -10°C. Czyli wszystko było przykryte dwudziesto centymetrową kołderką zmrożonego białego puchu. Co to oznaczało dla rowerów? W rejonach gdzie wcześniej nie było żadnej pokrywy, można było śmigać zarówno do góry jak i w dół bez problemu. Tam gdzie śnieg zawsze jest przedeptany na równo (najczęściej używane szlaki turystyczne) oczywiście też dało się jechać w obie strony. Schody się zaczynały na trasach nie używanych lub sporadycznie odwiedzanych przez deptaczy lub zwierzęta. Na tych pierwszych koło jechało po nierównościach, których oko spod puchu nie widziało, ale głowa mogła dorysować z bezśnieżnych wspomnień. Na tych drugich koło blokowało się w śnieżnych dziurach, których nie tylko oko nie widziało, ale głowa nie mogła pamiętać, bo wcześniej nie istniały. Oczywiście takich tras można było uniknąć przez dobre planowanie, ale jak się zgubi kubek termiczny, to szukając go nie zawsze da się wybrać najrozsądniejszą opcję…


Tak czy inaczej zanim pogoda znowu się zmieniła (plus i roztop), parę wyjazdów na Stóg Izerski i Smrk udało się zaliczyć. Łatwo nie było, ale zdecydowanie uważam że było warto – jazda w głębokim śniegu ma klimat jedyny w swoim rodzaju, pozwala też ćwiczyć nietypowe umiejętności. I widoki z góry są jednak bardziej rozległe niż z niższych partii. Choć jestem przekonana że jazda singlami w puchu po osie też była przednią zabawą. I pewnie nie wymagała tak szalonego zestawu warstw odzieży jak atak szczytowy. Z drugiej strony mój zestaw na Smrk oraz zestaw na Kopę Czerniawską niewiele się różnił, bo mnie osobiście już zjazd z wieży na Kopie Czerniawskiej do chaty (w Czerniawie) potrafi solidnie wymrozić. Grubszy zestaw używałam jedynie przy ataku na wschody słońca, bo zakładały one dłuższe stanie na punktach widokowych (na których jakimś dziwnym trafem zawsze wieje).
Wracając do rzeczy, to było parę obserwacji z lutowego ataku zimy, czyli jazdy na minusie, i to czasem dość solidnym. Warunki były dość specyficzne, bo aż tyle zmrożonego puchu nie zdarza się ostatnio za często, a tym bardziej na szlakach z dużymi nierównościami. Jedzie się po tym szalenie, zwłaszcza że hamulce niezbyt działają, bo tłoczki są zanużone w puchu. Szkoda tylko że pogoda się zmienia teraz tak często i tak drastycznie, że nie da się zdążyć przetestować wszystkiego, co się chce. No i organizm lekko wariuje. Za to pewnie będzie o czym pisać, bo prawie każda jazda inna. Choć osobiście wolałabym pewnie powrót do warunków sprzed ocieplenia klimatu, no ale to już jest niemożliwe. Pozostaje tylko spróbować się odnaleźć w nowej rzeczywistości – tydzień mroźnej zimy, tydzień wiosny. Czyli pewnie wkrótce będziecie mogli przeczytać Marcowe harce pogodowe lub Marcowe wspomnienie o niegdysiejszym śniegu.
Tymczasem jak ktoś chce przeczytać trochę więcej o tym jak się przygotować do zimowej jazdy po górach (albo po co to robić), odsyłam do artykułów z poprzednich lat – Śnieżna jazda w górach cz. I, Śnieżna jazda w górach cz. II i Wrażenia ze śnieżnej jazdy w górach. Są jak najbardziej aktualne, jedyne co to trzeba wziąć poprawkę, że warunki zmieniają się częściej.